Nasz kierowca wiezie nas leniwie wąskimi uliczkami kolorowego Trinidadu, a nasze żołądki po szalonej jeździe wracają na swoje miejsce. Po małym błądzeniu (przypominam, że nikt nie używa tutaj google maps) podjeżdżamy pod drzwi Hostelu Gattorno. Oczywiście hostel to wolny pokój w domu jednorodzinnym. Na miejscu wita nas córka mówiąca dość biegle po angielsku wraz z ojcem i matką, z którymi już tylko porozumiewaliśmy się za pomocą gestów i pojedynczych słówek po hiszpańsku. W momencie gdy zaczyna nam burczeć w brzuchu gospodarze zapraszają nas do posiłku, który przygotowali.
Mając chwile czasu dyskutujemy o kształcie budynku, który w swojej środkowej części miał klatkę schodową bez zadaszenia. Taka dziura w środku w domu, gdzie podczas deszczu po prostu pada. Czemu tak? Lepszy przewiew i znośna temperatura w środku mimo upałów.
Z racji tego, że późno dotarliśmy na miejsce to nie mieliśmy jakiś szczególnych planów zwiedzania. Krótki obchód po okolicy i zakupy w najbliższym sklepie po kubańskie specjały :))) . Wpadamy jeszcze do biura wycieczek i pytamy o trip na wodospady Topes de Collante. Na jutro nie ma już miejsc. Można na pojutrze się zapisać. A dobra to przyjdziemy rano to Pani nas wtedy zapisze, pewnie będą wolne miejsca. Po powrocie bierzemy rumik pod pachę i idziemy pochillować na taras z widokiem na miasto. Trinidad jest bardzo charakterystycznym, ponad 70tys miastem! Kolorowe uliczki wraz ze starówką wpisaną na listę UNESCO przyciągają turystów z całego świata. Nawet z perspektywy dachów zapowiada się obiecująco! W momencie odkręcenia kapsla z rumu pojawia się gospodarz z zakąskami. Miły gest!




Nadchodzi wieczór, więc zbieramy się poimprezować na miasto. Wszystkie przewodniki zapowiadały szalone imprezy na schodach przy Casa De La Musica. Przy okazji jest tam spot z wifi. Może to jest te mityczne miejsce, gdzie tańczy się salse do rana? Docieramy na miejsce. Zapowiada się dość obiecująco. Tłum ludzi, muzyka na żywo. Kupujemy drinka i sprawdzamy co się dzieje! Na "parkiecie" starsze europejki po solidnej dawce rumu szukające nowej młodości i stawiające pierwsze kroki w salsie. Impreza jednak zamiast się rozkręcać szybko się kończy.



Dobrze, że jest ten wifi spot! Internetowa karta jednak szybko się skończyła. Ok to wracamy na hacjende.

Rano budzi nas głośne: Un Pan! Mantequilla! Krzyczane jeszcze przez następne 10min, póki głos schował się w bocznej uliczce. Wtedy nie wiedziałem, że sprzedawca masła i chleba będzie nas "prześladował" codziennie rano do końca pobytu w Trinidadzie! Dzień kolejny raz zaczynamy od śniadania na świeżym powietrzu.
Plan na dzisiaj to plaża Ancon i zwiedzanie Trinidadu. Jako, że plaża jest daleko to łapiemy taksówkę.
Plaża jest urocza, jak z pocztówki. Z rana nie ma za dużo ludzi. Rozkładamy się i gnamy do baru po PinaColadę. Tym razem dostajemy ją w plastiku. Do tej z Cienfuegos jej daleko. Leżenie na plaży nawet tak ładnej to jednak nie nasza bajka. Szybko się nudzimy i szukamy już transportu powrotnego. Po kolejnej szaleńczej jeździe i obolałych uszach od muzyki w aucie wysiadamy w centrum.









Kierujemy się do biura, żeby zaklepać naszą wycieczkę. Wchodzimy do biura Gaviota Tours, które ma ściany zrobione z kartonu. Tak naprawdę jest to sklep. Miła Pani sprawdza wolne miejsca i niestety powtórka z wczorajszego dnia. Nie ma miejsc. Proszę przyjść jutro! Idziemy w takim razie do konkurencji po drugiej stronie ulicy. 15min rozmowy z przemiłą Panią. Są wolne miejsca! Proszę nas zapisać! Jedziemy! Pani zapisała nasze imiona i poszła do biura, z którego przed chwilą wyszliśmy... Wraca po 5minutach... Sorry, jednak nie ma miejsc. Przyjdźcie jutro. Manana przeklęta Manana! Nasze niezdecydowanie pierwszego dnia powoduje, że nasza wycieczka się oddala. Nie chcemy jechać prywatnymi samochodami, bo z relacji wynika, że samochody zazwyczaj są w opłakanym stanie. W internecie są też oficjalne ostrzeżenia przed tą trasą i sporą liczbą wypadków, kończących się zazwyczaj wycieczką w przepaść... . Zauważyliśmy obok nas dwie niemki, które nie opanowały tematu wycieczki jak my. Szybki small talk i rezerwujemy wspólnie prywatny przewóz. Very good car, high quality. Jutro będziemy się martwić, teraz czas na zwiedzanie.

Kolorowa architektura Trynidadu robi pozytywne wrażenie. Chyba najładniejsze miasto jakie zwiedziliśmy na Kubie, a przynajmniej ma swój klimat. Przejeżdżające bryczki oraz uliczni grajkowie dodają uroku do zabudowań. Po całym dniu na słońcu szybko padamy. Dzisiaj bez baletów do rana :)))
O umówionej godzinie i miejscu podjeżdża nasz transport w góry. Razem z koleżankami z Niemiec patrzymy na siebie przerażeni. Przecież to ledwo jedzie po płaskim. Chwila niepewności ale wsiadamy. Początkowo było spokojnie do momentu jak zaczęły się serpentyny i wznios. Opisując to co się działo z samochodem pod górę pewien wieszcz narodowy napisałby pewnie drugą część swojego wiersza. Pewnie by to tak brzmiało:
Nagle - gwizd!
Nagle - świst!
Para - buch!
Koła - w ruch!
I gdy tak już samochód ledwo sapał, już ledwo zipiał. Samochód zjeżdża i staje!
Kierowca - wybiega!
Maska - w górę!
Wiadro wody - plusk!
Woda na silnik - chlup!
Para - buch!
Koła - w ruch! Znów jedziemy i gnamy, i samochód znów po serpentynach się toczy...
Wysiadamy na miękkich nogach. Przed nami kilka kilometrów przyjemnego trekkingu po parku narodowym. Aczkolwiek należy wziąć ze sobą prowiant na cały dzień. Po drodze mijamy jeszcze zamknięte stragany.
Po ok 3h dochodzimy do naszego celu, czyli wodospadów. Rozkładamy ręczniki i wskakujemy orzeźwić się w wodzie! Napisałem orzeźwić? Chodziło chyba o morsowanie. Już wiemy czemu tak mało osób pływało w tak uroczym miejscu. Chwila odpoczynku i wracamy do naszego kierowcy.
Po drodze mijamy koniki dla turystów, które były w takim stanie, że przykro było patrzeć. Jest nasz samochód i kierowca. Wsiadamy. Wyobraźcie sobie wąską i krętą alpejską dróżkę z wyfrezowaną rynienką wzdłuż osi drogi. Zapinacie pasy. Wait nie ma pasów. Ruszacie w dół samochodem bez hamulców, jedno koło wjeżdża na zakrętach w rynienkę, która prowadzi samochód po serpentynach.
Nie wiem z jaką prędkością zjeźdżaliśmy ale wyszliśmy zieleni. Żyjemy.
Na wieczór zostawiliśmy specjalną atrakcje -
Disco Ayala, czyli dyskoteka w jaskinii. Dyskoteka znajduje się na wzgórzu i trzeba sporo podejść z centrum. Może w końcu zakosztujemy nocnego życia na
Kubie, takiego z opowieści? Żeby droga na dyskotekę nie byla nudna, to w każdym okienku wzdłuż trasy można się napić. Każdy dom zamienił się w bar, a właściciele w barmanów. Jak ktoś za szybko zacznie to może nie dotrzeć. Droga to kostka brukowa, piach, kamienie, czasem i kupa konia się trafi ale to nie przeszkadza europejkom, żeby dreptać w butach na wysokim obcasie! Przed samą dyskoteką ogromna kolejka i ścisk. Ochrona co chwile kogoś popycha.
Po godzinie stania rezygnujemy. Nawet nie otworzyli wejścia, a niby od 2h trwa impreza... Wracamy do domu. Może następnym razem... Jutro wyjeżdżamy z Trinidadu i kierujemy się do Varadero.